1895
Małżeństwo Kingi zaczęło się od złej wróżby. Przygotowania do ślubu i wesela przebiegały w jakiejś przygnębiającej atmosferze, zupełnie nieprzypominającej tej sprzed paru tygodni, kiedy za mąż wychodziła Ada. Nawet kucharz miał minę, jakby przygotowywał stypę, a nie wesele. Goście, którzy zjechali kilka dni wcześniej, smutno kiwając głowami, zniżonym głosem szeptali coś po kątach. Nie słyszało się śmiechu i wrzawy, towarzyszącej zwykle zjazdom rodzinnym.
Ani Kinga, ani Bysławscy nie umieli przeciwstawić się tym nastrojom. Ich też przerażało to, co się dzieje. Nie znalazł się jednak nikt, kto by umiał w stanowczy sposób zagrodzić ich córce drogę do cerkwi.
W dzień ślubu, gdy pora już była, by ubierać pannę młodą i wyruszać do odległego o kilka kilometrów Gutowa, służąca, która weszła do gotowalni, aż zaniemówiła z wrażenia. Była to krzepka, wiejska dziewucha, nie jakaś eteryczna panienka, a przecież stała niczym słup soli, gapiąc się na rozłożoną na sofie suknię ślubną Kingi i zastanawiała w panice, co zrobić, by odwlec w czasie obwieszczenie strasznej nowiny. Bardzo nie chciała zrobić tego osobiście, podejrzewając nie bez racji, że cała złość pani skrupi się właśnie na niej. Więc jakby wrosła w ziemię czekała, aż ktoś wreszcie przyjdzie, by zaświadczyć o jej niewinności.
Następny pojawił się lokaj. Przyszedł po frak pana. Chciał popchnąć dziewkę, która przeszkadzała mu wykonać polecenie, ale gdy zobaczył to, na co ona wciąż patrzyła z otwartymi (teraz już trochę na pokaz) ustami, wyjąkał tylko:
- Co?!... Co?!...
Biała ślubna suknia Kingi i jej przepiękny welon, białe rękawiczki, bordowa suknia pani i biała frakowa koszula pana leżały tak, jak je wczoraj pozostawiono, wzorowo uprasowane, nie nadawały się jednak do użytku, ponieważ pokryte były równomiernie grubą warstwą sadzy! Podobnie białe, atłasowe trzewiki, stojące obok. Czas mijał, ale lokaj też nie ruszał się z miejsca. Wreszcie usłyszeli wołanie pani:
- No, co tam się dzieje?! Gdzież oni się podziewają?!
Zbliżała się, a oni nie mieli pojęcia, co zrobić, by przeszkodzić jej w wejściu do garderoby, które niechybnie skończyć się musiało kolejnymi palpitacjami serca. I to w dzień ślubu panienki! Co za nieszczęście!
Antonina Bysławska ujrzawszy tych dwoje stojących w drzwiach, ściągnęła brwi i chrząknęła:
- Cóż tam, Janie?
- Pa.. ni... – zdołał jedynie wydukać.
To, co zobaczyła, było tak absurdalne, że wbrew oczekiwaniom, Antonina Bysławska nie zemdlała na sam widok zniszczonych sukien. Usłużny lokaj, przewidując rozwój wypadków, czekał już, podstawiwszy ramiona. Panna służąca przysunęła fotel i pobiegła po sole trzeźwiące. To jednak nie rozwiązywało sprawy. Kiedy pani przyjdzie znów do przytomności, zaraz znowu zechce zemdleć. Bo przecież nikt nie znał odpowiedzi na zasadnicze pytanie: co w tej sytuacji panienka Kinga ma założyć do ślubu?
Pani Bysławska jednak zachowała się wbrew oczekiwaniom. Resztką sił przyłożyła dłoń do serca, jakby chciała nakazać mu spokój, i oddychając głęboko, intensywnie myślała. Przebiegła w pamięci wszystkie szafy, kufry i skrzynie zastanawiając się, czy znajdzie tam suknię odpowiednią dla panny młodej.
W tym czasie Kinga, ubrana jedynie w bieliznę, siedziała przed gotowalnią. Za chwilę wezwie służącą, by ją uczesała, ubierze suknię ślubną i po tradycyjnej ceremonii, takiej samej, jak ta, której główną bohaterką była kilka tygodni temu Ada, odjedzie z rodzicami, narzeczonym i gośćmi do gutowskiej cerkwi, aby wyjść z niej jako pani Wsiewołodowna Toroszyn.
Był piękny wiosenny dzień, kwitły bzy, drzewa w sadzie stały w bieli, zza okna dobiegało świergotanie ptaków, na deskach podłogi kładły się radosne promienie słońca, ale Kinga tego wszystkiego nie zauważała. Zastanawiała się, czy na pewno widzi w lustrze siebie? Czy to ona wychodzi dziś za mąż za człowieka, którego nie kocha, nie sprzeciwiając się czekającej ją, dozgonnej niewoli? Zaraz jednak przypomniała sobie wstyd staropanieństwa, który zaczynała już odczuwać mimo zaręczyn i wyznaczonej daty ślubu.
Co lepsze? Decyzja wszak została podjęta.
Rozglądając się po pokoju, zauważyła że w domu zrobiło się nagle jakoś dziwnie cicho. Czemu garderobianej wciąż nie ma?
Kiedy służąca wreszcie weszła z suknią, którą Kinga miała na sobie podczas zaręczyn, za nią zaś zafrasowana jak nigdy matka, stało się jasne, że coś się wydarzyło.
- Córeczko... – pani Bysławska nie wiedziała od czego zacząć. – Twoja suknia... Nasze suknie są zniszczone. Sadza z lampy...
- Jak to?!
Kinga widziała to wszystko w lustrze. Odwróciła się, jakby kreacja z zaręczyn mogła się dzięki temu ruchowi zmienić się w jej suknię ślubną czystą i gotową do założenia.
- Zniszczona?
Przez krótką chwilę nawet doznała ulgi. Miała ochotę powiedzieć:
- Więc ślubu nie będzie?
Ale uświadomiła sobie nieodwołalność swej decyzji i chwilę później dotarło wreszcie do niej, co się stało i jakie to będzie miało konsekwencje.
- O Boże... – wyszeptała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz