Halina Kolasińska, z domu Gutowska, starsza siostra mojego taty, moją matką chrzestną została z przypadku, jednak nigdy nie miałam powodu, by się na ten przypadek uskarżać. Po pierwsze: prowadziła cukiernię, do której wolno nam było wchodzić od zaplecza. Po drugie: była niezwykle hojna. Obdarowywała nas nie tylko ciastami na święta, ale i prezentami, a ja za dobre oceny na świadectwie dostałam od niej złoty pierścionek. Ciotka miała też kolekcję porcelanowych figurek, która mnie w dzieciństwie fascynowała i duży księgozbiór, świadczący o zainteresowaniach humanistycznych, w którym lubiłam buszować nieco później. Jej pasja podróżnicza realizowana w czasach głębokiego PRL-u też nie była czymś wtedy oczywistym.
Była osobą niezwykłą. Po śmierci męża spłaciła długi, a niewielką pracownię cukierniczą doprowadziła do rozkwitu. Wraz z synami wybudowała duży dom i zakład przy głównej ulicy. Jej nazwisko liczyło się w mieście, a w rodzinie, jako najstarsza, miała poważanie u trzech młodszych braci, nad którymi dyskretnie i w miarę możliwości czuwała.
Zawsze elegancko ubrana, z charakterystycznym nieco nosowym głosem, któremu barwę nadawał lekki katar, borykała się bowiem z chronicznym zapaleniem zatok, odróżniała się od kobiet swoich czasów. Była zjawiskowa. Wysoka i dumna, nawet wtedy, gdy brakowało pieniędzy, nigdy nie traciła klasy.
Odeszła zbyt wcześnie. Nie przeczytała żadnej z moich książek. Nie zdążyłam jej nawet powiedzieć, że pragnę zostać pisarką. Mam nadzieję, że „Cukiernia Pod Amorem”, z której pomysłem nosiłam się od ponad ćwierćwiecza, której od początku miała być jedną z głównych bohaterek i którą jej ostatecznie zadedykowałam, spodobałaby się Halinie Kolasińskiej, a choć Halina i Celina nie są tożsame, gdyby nie Halina Kolasińska, Celina Hryć nigdy by nie zaistniała.
mga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz